"I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała. Ez, 36,26 "
       
Dawno, dawno temu, cirka ebaut cztery tysiące lat, za wieloma rzekami i za wieloma górami, w mieście Harran, żył sobie Abram, syn Teracha z rodu Hebera.
Ojciec Abrama, Terach Hebrajczyk, był w mieście człowiekiem możnym - i zamożnym.
Przed wieloma laty przybył z Ur Chaldejskiego, a teraz był właścicielem zakładu garncarskiego, w którym oprócz garnków, mis i amfor wyrabiał również figury bogów dla
świątyń. Terach miał dwie żony, trzech synów i kilka córek - dzieci, które dożyły dorosłości. Córki szczęśliwie sprzedał za mąż do dobrych rodów, średni syn, Nachor,
oddzielił się i pozostał w Ur, najmłodszy - Haran zmarł przed przeprowadzką, zostawiając syna, Lota, a Abram, najstarszy, miał przejąć dziedzictwo, zająć się Lotem i
spłacić Nachora. No i tu Terach miał wielki kłopot, bo Abram nie miał dzieci.
        Jak przekazywać majątek komuś, kto sam nie będzie miał spadkobierców? Jego żonie Saraj,
którą pojął ponad czterdzieści lat temu jako młodzieniec, bogini Inanna zamknęła łono. Przekleństwo bogów, którego nie odwróciły żadne ofiary, wytrwale składane przez
Saraj, a nawet przez Teracha. Przez tyle lat! Ale nie to był największy problem. Gorsze było to, że Saraj była jedyną żoną Abrama, a najgorsze - że Abram nie chciał
wziąć drugiej żony.... Gorycz przepełniała serce Teracha, jak sobie przypominał, ile razy rozmawiał o tym z Abramem. Ciężko było mu zrozumieć najstarszego syna:
w czym problem, żeby wziąć sobie drugą żonę? Co, nie stać go?? Co jest z tą Saraj, rzuciła urok na Abrama? Przecież to normalne, że mężczyzna bierze drugą, albo i
trzecią żonę, zwłaszcza w takiej sytuacji. Jak ta jędza chce być królową, no to niech Abram wemie nałożnicę! Przecież niewolnica nie będzie dla niej żadną
konkurencją, a jego syn będzie miał potomka... Z Saraj nie rozmawiał, i miał wielką ochotę przetrzepać jej skórę - zwłaszcza jak napotykał jej wzrok, kiedy
namawiał Abrama na następny ożenek. Nawet doradzał to synowi.
        Ale synowa to zmartwienie Abrama, nie jego; jego zmartwienie, że pół miasta śmieje się z jego syna,
a wytwórnię będzie musiał przekazać wnukowi - synowi Nachora. I kiedy wysłał do Nachora wiadomość z prośbą o przysłanie wnuka - a wszyscy wiedzieli, po co -
sytuacja Abrama w domu stała się jeszcze gorsza; prawie tak zła jak Saraj, której nawet niewolnice ośmielały się okazywać lekceważenie. Dlatego Abram
chętniej niż w domu przebywał na pastwiskach Harranu, gdzie jego słudzy doglądali skromnego stada kóz, owiec i pięciu wielbłądów. Abram chętnie usunął się od
udziału w zarządzaniu warsztatem, które wymagało kontaktu z wieloma interesantami, wolał zająć się dbaniem o dostawy i transport. Tego dnia, kiedy wybrał się
na pastwiska, wieczór był piękny i spokojny. Po zrobieniu wszystkiego, co było do załatwienia, odszedł od obozowiska i usiadł na niewielkim wzgórzu. Chciał
być sam.
        Siedział z głową wspartą na dłoniach, przepełniony smutkiem i rezygnacją. Czuł się poniżony - bez szacunku u ludzi, bez poważania we własnym domu, bez dzieci,
tych słońc, rozświetlających ludzkie domy i serca. Do tego jeszcze rozczarowanie i żal ojca - i smutek ukochanej żony, jedynej, jaką chciał mieć, smutek, który
rozrywał jego serce. Miary cierpienia dopełniało podejrzenie, że to wszystko przez niego, Abrama. Wiedział bowiem, że nie był najstarszym synem. Miał starszego
brata, którego nie widział na oczy, bowiem w osiem dni po urodzeniu złożono go w Ur Chaldejskim w ofierze w świątyni Enki. Do pewnego czasu spokojnie patrzył
na procesje z pierworodnymi, niesionymi na ofiarę do świątyni, dopóki nie uświadomił sobie, że żyje, bo jego starszego brata zaniesiono do świątyni, aby zabić go na
ołtarzu. Od tamtego czasu zawsze na widok procesji myślał o swoim starszym, bezimiennym bracie. Myślał o tym, co by było, gdyby to on był pierworodny - i że miał
szczęście, że urodził się jako drugi.
        I tak stopniowo jego serce zamykało się przed zastępem bogów Nieba i Ziemi. Nic im nie ubędzie, mówił sobie, bez jego ofiar.
I teraz, siedząc pod niebem czerwieniejącym od zachodzącego słońca, był przekonany, że to właśnie dlatego jest bezpotomny, że w swoim sercu pożałował bogom swojego
własnego pierworodnego, który miałby się narodzić w przyszłości. Że skoro odmówił bogom, choćby tylko w sercu, pierwocin swojego potomstwa, to oni, rządzący życiem,
odmówili mu potomstwa w ogóle. Kim ty jesteś, Abram, kim ty jesteś, człowieku, pytał sam siebie, obejmując głowę dłońmi i kiwając się lekko, jakby chciał uciszyć
płacz dziecka. Czy naprawdę myślisz, że produkujesz bogów we warsztacie garncarskim? No to się dowiedziałeś, co?
- Abram...
Wzdrygnął się, bo głos rozległ się blisko,
prawie za uchem, ale przecież obok nie było nikogo. Nie tylko obok, jako że pierwszy człowiek w zasięgu wzroku, pastuch pilnujący kóz, znajdował się dobre strzelanie
z łuku od Abrama. Na wszelki wypadek wstał, przyglądnął się niewysokim trawom wokół. Nie, nikogo.
- Abram....
Tym razem usiadł, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Przysiągłby, że głos zabrzmiał w jego głowie, a całym ciałem wyczuł czyjąś obecność, zalała go fala gorąca, a skórę zrosił pot.
- Lubię cię, Abramie.
Znowu ten sam głos w głowie. Na wszystkich bogów Nieba i Ziemi, co to jest? Ktoś naprawdę do niego mówi ?
- Dobrze kombinujesz, Abramie. Podobasz mi się. Mam dla ciebie propozycję...
Więc jednak ktoś z zastępu bogów
Abram nie mógł wydobyć z siebie głosu,
z ironią uświadomił sobie, że przecież nie musi. Opanował zamęt w głowie i powiedział w myślach: Mów Panie, bo sługa Twój słucha.
- I o to właśnie chodzi Abramie... Dobrze powiedziałeś. Podobasz mi się, mówiłem już? Spośród wszystkich ludzi ciebie wybrałem na swojego sługę - i przyjaciela... Co ty na to?
cdn.
16.02
11.02