"I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała. Ez, 36,26 "
        W trzydziestym drugim roku panowania w królestwie judzkim Heroda, syna Antypatra,
z początkiem zimowego - i zimnego w tym roku - miesiąca Tewet, Betlejem Judzkie było wypełnione ludźmi jak Jerozolima w święto Paschy. Na obrzeżach miasteczka, za zwalonymi murami, przy drogach rozłożyły się obozowiska, jedyny zajazd był pełny, a domy wypełniał gwar bliższej i dalszej rodziny gospodarzy.
       A to wszystko za przyczyną boskiego Cezara Oktawiana Augusta, władcy Rzymu, który postanowił "spisać świat cały", jak dumnie ogłoszono w cesarskim edykcie, odczytanym pół roku temu w całym Imperium Rzymskim.
       Herod, już za życia nazywany Wielkim, z powodu długości panowania i rozkwitu państwa, był królem o tyle dziwnym, że został mianowany na stanowisko króla Judei przez rzymski Senat, zatem królestwo jego należało do świata Cezara Augusta i tu również odczytano jego rozporządzenie.
       A w tym celu, aby znane były liczby narodów i rodów, podlegających władcy świata, każdy musiał udać się do miejsca swojego pochodzenia, aby tam dać się zapisać rzymskim rachmistrzom z ujawnieniem swojego rodu. Stąd wszyscy potomkowie króla Dawida rozproszeni po świecie zjeżdżali od kilku miesięcy do małego i sennego zazwyczaj miasteczka, z którego Dawid się wywodził, aby po krótkim pobycie wyruszyć w podróż powrotną. Cała Judea była pełna ruchu i zamieszania.
       Późnym wieczorem owego zimowego dnia, po zmroku uliczki miasteczka były już opustoszałe. Jeszcze przy gospodzie panował gwar, ale życie przeniosło się do domów, przeważnie wypełnionych starymi gośćmi, którzy jeszcze nie wyjechali po Chanuce - święcie Oczyszczenia świątyni, oraz nowymi, którzy przyjeżdżali na spis.
       Pomiędzy nielicznymi przechodniami, zmierzającymi szybkim krokiem w stronę swoich domostw lub obozowisk, wyróżniała się się para podróżnych - mężczyzna i kobieta, siedząca na prowadzonym przez niego osiołku, który poza kobietą właściwie nie był niczym objuczony. Worki wiszące po obu stronach zwierzęcia były pustawe.
       Chociaż, na dobrą sprawę, to podróżnych było troje - kobieta bowiem była
w zaawansowanej ciąży, siedziała na swoim wierzchowcu odchylając się do tyłu
i opierając na zmianę to prawą to lewą rękę o jego zad, próbowała ulżyć zmęczonym lędźwiom.
       Wędrowcy, w odróżnieniu od innych, nigdzie się nie spieszyli, szli od domu do domu
i najwyraźniej pytali o nocleg. Mężczyzna stukał do drzwi, a po ich otwarciu cofał się o pół kroku, składał pełen szacunku ukłon i coś mówił.
       Odpowiedź padała raz szybciej, tak że podróżny przerywał w pół słowa, raz dopiero po tym, jak skończył mówić, ale zawsze wymiana zdań kończyła się bardzo szybko -
i człowiek z osiołkiem znów składał solenny ukłon, delikatnie brał zwierzę za uzdę,
a maleńka karawana ruszała w stronę następnych drzwi, niczym staranni żebracy nieopuszczający żadnego domu.
       Nietrudno się domyślić, że spotykali się z odmową i nie ma się temu co dziwić. Każdy dom miał gości albo się ich spodziewał, a nawet jeśli nie, to wystarczyło popatrzeć na przybyszy.
       Bo jakiż widok ukazywał się temu, który otwierał drzwi? Widział on dwoje ludzi ubogich, bardzo ubogich. Mężczyzna nieśmiało oferował za nocleg jakieś nędzne miedziaki, podczas gdy ceny za chleb wzrosły o połowę, a za nocleg czy mięso - dwa do trzech razy!
        Do tego było widoczne, że kobieta zbliża się do rozwiązania i wcale nie był to argument
za tym, by ich przyjąć, o - wcale nie.
       Bo co oznacza poród w domu, w którym i tak jest dużo ludzi? Trzeba opróżnić jakąś izbę, przygotować płótna, ciepłą wodę - no same kłopoty, czy ten łazęga nie ma tu jakichś krewnych, żeby do nich pójść? A do tego, dla bogobojnego Judejczyka, a innych ludzi
w Betlejem nie ma, poród oznacza zaciągnięcie rytualnej nieczystości na wszystko, co styka się z położnicą, czyli praktycznie na cały dom, i trzeba złożyć w świątyni ofiarę na oczyszczenie, nie mówiąc już o konieczności przetrzymania kobiety w domu.
No to ja bardzo przepraszam, ale z jakiej racji mam sprawiać sobie taki kłopot
i ponosić koszty, żeby zadbać o kogoś, kto nawet nie jest moim krewnym, przepraszam bardzo, ale czy to moja żona? Kto rozsądny wybiera się w takich warunkach w podróż
z ciężarną kobietą, bez pieniędzy ani zapewnionego noclegu??
- Idź dalej, dobry człowieku, w Betlejem jest dużo domów, na pewno ktoś cię przyjmie,
u mnie jest ciasno, bardzo ciasno
       I tak to mniej więcej wyglądało przy każdych drzwiach. W bogatszych domach odźwierni nawet nie wołali gospodarzy, żeby zapytać ich o zdanie, w końcu wiedzieli, za co dostają strawę. Spadaj, włóczęgo, i wszystko na ten temat.
       I dopiero gdzieś pod koniec osady, w jednym z bogatszych gospodarstw, które stało przytulone do stromego pagórka, drzwi otworzył sam właściciel, człowiek, o jakich wśród służby zwykło się mawiać - o, to ludzki pan, oj, ludzki!
       Rozmowa wyglądała standardowo, tyle, że pan domu domyślił się, że wędrowcy przeszli
już całe miasto, dlatego po chwili wahania powiedział:
- tam za murem, w grocie jest moja stajnia. Tam się możecie schronić, przynajmniej będziecie mieli dach nad głową.
       Wędrowiec, który już odchodził, odwrócił się razem z osiołkiem, tak, jakby stanowili całość, jeszcze raz złożył głęboki, pełen wdzięczności ukłon, a wtedy kobieta odsunęła trochę kaptur zasłaniający jej twarz, spojrzała na mężczyznę w drzwiach i powiedziała cicho - dziękuję.
       Przybysz i osiołek jeszcze raz zatoczyli koło i zniknęli w ciemności, a gospodarz wciąż stał na progu i patrzył za odchodzącymi, nie mogąc uwierzyć w to, co w świetle trzymanej lampy zobaczył pod kapturem na głowie kobiety.
       Nie chodzi o to, że ta, co niepytana miała śmiałość odezwać się do obcego mężczyzny, była młodziutką dziewczyną. Powinna była, oczywiście, ze względu na wiek i swoją sytuację, zachować powściągliwość, ale sam miał młodą żonę - i wiedział, że młódki zamężne za starszymi mężczyznami czasami pozwalają sobie na zbyt dużo...
       Nie chodzi też o to, żeby jakoś szczególnie wyróżniała się urodą - ot, młoda, wdzięczna córa Abrahama, jakich wiele widział w życiu.
       Ale w życiu nie widział tak promiennego uśmiechu, takich radosnych oczu, takiego spokoju
i ufności w spojrzeniu.
       I to wszystko nie miało żadnego związku z gestem, który wobec niej wykonał - po prostu obdarzyła go tym, co miała w sobie bez względu na sytuację, w której się znajdowała.
       A jej położenie było, trzeba to powiedzieć, rozpaczliwe, i to on wyświadczył jej łaskę, więc dlaczego ma poczucie, że było dokładnie na odwrót, co jest, u licha ciężkiego?
       Zamknął w końcu drzwi, wolno skierował się w stronę domu, ale na środku podwórza stanął. Przyszło mu na myśl miejsce, do którego ich skierował - bardzo na wyrost nazwane stajnią. Bo co to za stajnia, w której nie ma ani jednego konia? Obora, zwykła obora, z posadzką zasłaną gnojem...
       Kiwnął głową, jakby się z kimś zgadzał i zawołał w stronę izby czeladnej: - Abram!
       W drzwiach izby pojawił się noszący dumne imię patriarchy Abrahama stary, żylasty mężczyzna.
       W stajni jest dwoje...eee... wędrowców, pozwoliłem im zatrzymać się tam, weź snopek słomy i podrzuć na polepę, żeby mieli gdzie usiąść! I podsyp ziarna dla ich osła
i zostaw im jakieś światło!
       Po czym ruszył w stronę otwartych drzwi domu.
       Abraham poszedł do stodoły i na klepisku zawołał w ciemność, podnosząc głowę do góry: - Jakub! Wysoko na stercie siana rozległo się ciężkie westchnienie.
       Weź snop słomy i chodź ze mną, no rusz się, świński ogonie! - i nie czekając na odpowiedź, ruszył przez podwórze, by uchylić jedno skrzydło wrót.
       Kiedy po chwili czekania pojawił się rozczochrany młokos, niosący na widłach snop, Abram zdjął lampę z haka przy bramie, wziął kaganek stojący na ławie obok, i obaj bez słowa wyszli w ciemność.
       W grocie Abram pozdrowił przybyszy i we trójkę, wspólnie z mężczyzną, ustawili koryto
i wypełnili je sianem, tworząc ławę dla dziewczyny, w miejscu oddalonym od stanowisk bydlęcych, więc suchym. Potem we dwóch zebrali gnój widłami i wyrzucili na stertę gnojówki, a Jakub obracając szybko tam i z powrotem przytaszczył jeszcze dwa snopki słomy
i rozsypał ją na całej posadzce, tworząc warstwę nowej, suchej ściółki.
       Na koniec Abram ogarnął całość gospodarskim spojrzeniem i uznał, że nic więcej nie da się zrobić. Nie wiedząc, czemu są zakłopotani, obaj parobkowie z ociąganiem wycofali się
z groty, zostawiając świecący kaganek, po czym wyruszyli do gospodarstwa.
       Abram szedł wolno, mocno poruszony. Nie tylko nie polecił Jakubowi przynieść dodatkowych snopków, ale też nie zganił go za samowolę. Początkowo miał zamiar zrobić tylko to, co mu kazano: rzucić słomę na ziemię, zostawić kaganek i pójść wreszcie zjeść coś i położyć się spać. Właściwie dlaczego zabrali się za robienie porządków?
Jakub, niepewny czy nie dostanie reprymendy od Abrama, pognał do przodu, ciesząc się,
że nikt nie widział, jak zabiera dodatkowe snopy.
       Abram wrócił do izby i bez jedzenia położył się do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Leżał patrząc w ciemność, aż wreszcie po twarzy starego człowieka popłynęły łzy.
       Nie mógł zapomnieć dziewczęcych oczu, które darzyły go uśmiechem, kiedy pracował
w stajni i nie mógł wiedzieć, nawet gdyby pamiętał swoją matkę, że w taki sposób oczy jego matki patrzyły na niego, kiedy jako niemowlę leżał w jej ramionach.
       Nie wiedzieli, że gospodarz widział wszystko. Siedział w ciemnej sieni na ławie przy otwartych drzwiach i czekał na ich powrót. Widział, jak Jakub dwukrotnie wpada do stodoły - do jego stodoły i zabiera jego snopy, żeby podrzucić je jakimś przygarniętym nędzarzom.
Aha, więc oni też... Nie zamierzał się ujawniać, bo wiedział, co musiałby zrobić: ukarać obu, bo wykryta samowola musi zostać przykładnie ukarana, a nie wiedzieć czemu ucieszyła go troskliwość parobków o dziewczynę.
       Przemknęło mu nawet przez głowę, żeby pójść do starego sługi i zapytać, jak urządzili
w stajni, i - może w ogóle... tak jakoś pogadać, w końcu Abram pracował jeszcze dla jego ojca, zna go od kiedy pamięta, a przez całe życie tylko wydaje mu polecenia
.
       Aż się otrząsnął. No jeszcze tego brakowało! Dzisiaj pójdzie do niego pogadać, a jutro sam będzie musiał wyrzucać gnój spod bydląt! W dupach by się im poprzewracało!
       Jego służba nie może narzekać na złe traktowanie, co to to nie, ale ludzie muszą znać swoje miejsce, i żadna przybłęda tego nie zmieni!!!
       W odległości mniej więcej drogi szabatowej od miasteczka na rozłożystym wzniesieniu znajdowało się zasobne w paszę pastwisko mieszkańców Betlejem, zwane Polem Pasterzy. świątynia Jerozolimska także utrzymywała tu swoje stado,którego wełna ubierała kapłanów i z którego brano jagnięta na ofiary do świątyni. Stada zazwyczaj pilnował jeden pastuch, który w nocy chronił się w grocie przy pastwisku, ale teraz było ich trzech, bo ten zimowy miesiąc to był gorący czas dla owczarzy.
       Owce parzyły się w lecie, w środku piątego, gorącego miesiąca Aww, a po pięciu miesiącach, właśnie zaraz po Chanuce, zaczynały się wykoty.
       Pasterze stawiali wówczas w pobliżu swojego schronienia koszar, do którego zganiali maciorki, to jest kotne owce, aby mieć je wszystkie na oku i nie stracić żadnego jagnięcia.
       Było jakoś koło północy, dwóch spało w grocie, zakopanych w owczych skórach, jeden siedział przy ognisku, otulając się opończą, przez którą czasami przenikały mocniejsze podmuchy zimnego wiatru, kiedy znienacka zrobiło się szaro jak przed świtem, a potem zaczęło robić się coraz jaśniej, aż w końcu cała okolica została na moment zalana oślepiającym światłem - które zgasło równie szybko, jak się pojawiło.
       Trzy pary oszołomionych oczu śledziło dziwne zjawisko, bo rozbudzeni towarzysze czuwającego wyglądali z groty z przestrachem i zaskoczeniem na twarzach. Co ciekawe, tylko ludzie byli porażeni - owce stały spokojnie, a psy tylko czujnie popodnosiły łby, ale nie okazywały niepokoju.
       światło słabnąc, zbiegało się jakby w jedno miejsce nad Betlejem, aż w końcu zaczęło przypominać jasną gwiazdę, wolno opuszczającą się z firmamentu, aż zawisła nad skrajem miasteczka.
       W ciemności, która ponownie zapadła nad pastwiskiem, pozostało jednak jeszcze jedno źródło nieziemskiego światła: stojąca koło groty postać, jak wykonana z mglistej poświaty, młody mężczyzna bez zarostu, z długimi włosami i w powłóczystej szacie, wyglądającej tak, jakby światło przeświecało przez flakonik z mlecznego szkła.
- Pokój wam i błogosławieństwo od Najwyższego i świętego Tego, Który Jest! - łagodnie odezwał się przybysz. Z jego oczu, uśmiechu, zdało się - że z całej postaci promieniowała jak światło nieopisana radość, radość tak potężna, że zaczęła przebijać się przez przerażenie w sercach pasterzy.
- Czekacie na narodziny baranków, tak? - bardziej stwierdził, niż zapytał Posłaniec Pana.
       Odpowiedziało mu donośne burczenie w brzuchu i nieme kiwnięcie trzech głów - że tak.
       No to się rozradujcie w swoich sercach, bo tam, w Betlejem, w grocie narodził się Baranek świętego Błogosławionego, Baranek, jakiego świat nie widział...idźcie za gwiazdą, to sami zobaczycie!
       Ludzie niepewnie i z ociąganiem popatrzyli po sobie.
No idźcie - powtórzył Anioł i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Ja popilnuję - powiedział - i zniknął.
*
(łk 2,15) Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił.
*
bajkę napisał
Jerzy Kowalski
Chanuka - święto Oczyszczenia świątyni, obchodzone przez osiem dni na pamiątkę przywrócenia kultu
w świątyni po zwycięstwie powstańców Judy Machabeusza nad królem Antiochem IV w roku 164 przed Chr.
Aww - piąty miesiąc kalendarza hebrajskiego, lipiec-sierpień.
Tewet - miesiąc dziesiąty, przypadający na grudzień-styczeń.
16.02
11.02